Fatalny weekend wielkich klubów! Barcelona, PSG i Bayern kompromitują się w starciach ze znacznie słabszymi ekipami.

Mamy dopiero sobotę, dużo meczy ligowych jeszcze do rozegrania, a tu już byliśmy świadkami trzech ogromnych sensacji z czego jedna, większa od drugiej. Zacznijmy po kolei.

Piątkowa sensacja w Dijon.
W piątkowy wieczór w Dijon, miejscowy zespół podejmował PSG. Mistrzowie Francji przyjechali bez kontuzjowanego Neymara, lecz oprócz wymuszonego braku Paryżanie zjawili się w pełnym składzie. Każdy spodziewał się wysokiego zwycięstwa gości. Tym bardziej, że trener stołecznych, Thomas Tuchel potraktował ten mecz bardzo poważnie i wystawił od pierwszego gwizdka, elektryzujące trio: Kylian Mbappe - Mauro Icardi - Angel di Maria. Na początku faworytom szło zgodnie z planem. Szybka bramka Mbappe powodowała, że miało się niezbite wrażenie, że po tym golu przyjdą kolejne. Okazało się to prawdą, z tym że dla rywali. Piłka znalazła drogę do bramki strzeżonej bacznie lecz, nieskutecznie, po strzałach Mounira Chauiara i Jhondera Candiza. 
PSG zgubiło, więc punkty na wydawałoby się prostym terenie. Może odnajdzie je za tydzień, w Bretanii.
















Gorące hiszpański popołudnie.
Jeszcze ciekawsze rzeczy działy się na stadionie Ciutat de Valencia, gdzie Levante mierzyło się z FC Barceloną. Na to spotkanie Barca wyszła pełnym ,,once de gala". Widać trener Blaugrany Ernesto Valverde obawiał się straty punktów po serii siedmiu wygranych z rzędu. Zamiast, więc wystawić piekielnie utalentowanych Ansu Fatiego, czy Carlesa Pereza, postawił na niezawodnych Messiego i Suareza, a do nich dorzucił jeszcze Griezmanna, tworząc śmiertelnie niebezpieczny tercet MSG. 
Już w 38 minucie Leo Messi, mógł unosić ręce w geście tryumfu, kiedy rzut karny zamienił na gola. Jednak i on był bezradny, gdy w ciągu dziewięciu minut niżej notowani rywale trzy razy sprawili zakłopotanie na twarzach fanów Dumy Katalonii. Po końcowym gwizdku nawet pewnie rozpacz. Tym bardziej, że jeszcze dzisiaj Real może wskoczyć na wygodny fotel lidera La Ligi. Chyba, że podążając za modą, również przegra swój mecz.
















50 tysięcy szczęśliwców.
Porażki jedną, czy dwoma bramkami można było jeszcze jakoś zrozumieć. Jednak to, co działo na wypełnionym po brzegi, 50 - tysięcznym stadionie we Frankfurcie z pewnością jest zagadką którą rozgryźć będzie niezwykle trudno.
25 minuta, podanie Djibrila Sowa i gol Filipa Kosticia. Dziewięć minut później obaj panowie sprawili Bayernowi psikusa niemałego, ponieważ tym razem to Kostić asystował, a Sow strzelał. Tak się w tym Bawarczycy pogubili, że wpadli na pomysł by samemu trafić do siatki. Jak pomyśleli tak zrobili. Nawet trzy minuty nie minęły, a Lewandowski już cieszył się z potrzymania jego niesamowitej serii 10 meczów w Bundeslidze z rzędu z golem. Po gwizdku zaczynającym drugą połowę trzeba było zaczekać cztery minuty i cieszyć mógł się już kto inny. A dokładnie David Abraham z bramki na 3:1. Po godzinie gry było już 4:1, a wisienkę na torcie postawił Goncalo Paciencia.
Tym samym Bayern wyjechał z Frankfurtu z kwaśnymi minami. Za to gospodarze mogą hucznie świętować.


















Źródło zdjęcia: Google grafika 

Komentarze

Popularne posty